@Krzychpl Inaczej.
Dla kobiety w zagrożonej ciąży aborcja jest oczywiście tematem priorytetowym (nawet jeśli sama jest jej przeciwniczką, to może woleć, żeby lekarze nie wstrzymywali się z ratowaniem jej obawami o uszkodzenie dziecka). Jednak z punktu widzenia polityki w kategoriach teorii gier jest to po prostu jeszcze jedna opcja do rozegrania.
I w polskich warunkach od lat niezmienne jest to, że stosunkowo najlepszą w sensie budowania kapitału politycznego zagrywką jest udawanie, że chce się dokonać dużej zmiany, ale w taki sposób, żeby nic tak naprawdę się nie zmieniło. To, że Kosiniak-Kamysz stanowczo mówi, że nie zgodzi się na wpisanie tego do umowy koalicyjnej, doskonale współgra z tym, że Tusk zrobił z tego warunek znalezienia się na listach (do tego stopnia, że nawet jakąś zgodę przez zaciśnięte zęby wydobył od Giertycha, a to robi wrażenie).
Lewica oczywiście jest za i u nich można podejrzewać, że to istotna sprawa ideowa, a nie kunktatorska zagrywka, ale Lewica ma najmniej do powiedzenia, bo jeśli KO+TD się na nią wypną, to połowa Konfederacji wystarczy im do większości. Raczej woleliby takiej koalicji nie zawierać, ale Lewica też nie może grać tak, jakby to było całkiem niemożliwe.
Stawia to wszystkich w idealnej sytuacji niezależnie od tego, co się stanie. Lewica zawsze powie, że walczyła, ile mogła, ale miała za mało mandatów, więc jeśli jakiś zwolennik legalnej aborcji głosował na KO, to wie, co ma robić teraz. KO zripostuje, że u nich była dyscyplina, tylko zabrakło głosów, bo Hołownia i Kosiniak-Kamysz się wyłamali. Ich elektoraty z kolei nie są aż tak proaborcyjne, żeby akurat z tego powodu mocno stopniały.
A potem temat pójdzie pod dywan, ewentualnie zostanie użyty instrumentalnie. Jak przypadek tej patronki Marszu Miliona Serc, który odbył się tak blisko wyborów, że aż daleko od samego incydentu i prawie nikt już nie pamiętał, co było jego pretekstem, a samej zainteresowanej nawet nie zaproszono. Ważniejsze będzie rozliczenie PiS, wygranie wyborów prezydenckich i posprzątanie Trybunału Konstytucyjnego, w tej kolejności, niezależnej akurat od obecnych zwycięzców. A gdyby temat aborcji wypłynął, to znowu się go podkręci tak, żeby ludzie poczuli w swej masie głównie zmęczenie, że znów ten temat wypłynął, przekuwające się automatycznie w niechęć do tych, którzy będą o tym mówić najgłośniej.
Powrót do tego, co było, zanim Przyłębska et consortes zajęli się tematem, prawdopodobnie byłby na korzyść nowemu rządowi. Legalizacja na żądanie do 12. tygodnia to już krok politycznie ryzykowny, w dodatku trudno jest dobrze zbadać jego efekty: to po prostu można jedynie "testować na produkcji". Mało kto się do tego pali.