Czasem, gdzieś między trzecim a czwartym piwkiem, kolega, który ma
zdiagnozowane foliarstwo prawoskrętne, zaczyna opowiadać rzeczy
brzmiące niczym pijacki bełkot. I tak właśnie zazwyczaj jest. A
co jeśli jesteśmy robieni w konia i ciekawostki, które pozornie
sensu nie mają, w rzeczywistości są najszczerszą prawdą? Przed
wami kilka takich faktów, dzięki którym najpierw wywołacie w
towarzystwie salwę śmiechu, aby potem móc powiedzieć swoim
kompanom „A nie mówiłem?”.
Dzięki słynnej
produkcji Stevena Spielberga oraz niezliczonej ilości innych filmów
o kopalnych gadach żyjemy w zupełnie idiotycznym przekonaniu,
jakoby wszystkie dinozaury mieszkały na Ziemi w tym samym czasie.
Tymczasem niektóre gatunki tych zwierząt dzielą dziesiątki
milionów lat. Weźmy na przykład takiego stegozaura – majestatycznego ziomeczka, który obgryzał rośliny drzew w
początkowym etapie epoki jurajskiej, czyli jakieś 150 milionów lat
temu. W chwili gdy gadzi ród został zaszczycony pojawieniem się
tyranozaura, ostatni stegozaur
był już martwy od jakichś 80
milionów lat!
Tymczasem tyranozaur zakończył swój żywot ok. 65,5
miliona lat temu, czyli jakieś 63 miliony lat przed pojawieniem się
naszych najstarszych kuzynów. Wychodzi więc na to, że dwunożna,
mięsożerna gadzina żyła „bliżej” nas niż stegozaurów.
Jeśli myślicie, że
historia Nintendo ma swój początek w dniu pojawienia się na ekranie
pikselowej postaci wąsatego hydraulika usiłującego zbałamucić
pewną blondwłosą księżniczkę, to jesteście w błędzie. Mario
zawitał w świecie cyfrowej rozrywki w 1981 roku, czyli dobre 92
lata po założeniu tej firmy! Początkowo stworzone przez Fusajirō
Yamauchiego przedsiębiorstwo
zajmowało się produkcją kart do gry
hanafuda. Japończyk dobrze trafił, bo wkrótce stały się one bardzo
popularne i firma znacznie się rozrosła. 65 lat później Nintendo
zawojowało swoimi kartami rynek Stanów Zjednoczonych dzięki
umowie licencyjnej z Waltem Disneyem. Na jej mocy produkty
sprzedawane przez azjatycką firmę mogły być przyozdabiane
wizerunkami postaci ze słynnej wytwórni.
W drugiej połowie
XX wieku przedsiębiorstwo działało na wielu gałęziach rynku.
Nintendo maczało też palce w sprośnościach – firma ta była
posiadaczką sieci tzw. hoteli miłości, czyli specjalnych lokali,
gdzie można było wynająć pokój zaprojektowany z myślą o
erotycznych schadzkach małżeńskich i pozamałżeńskich.
Trochę nam żal
Plutona. Przez tyle lat piastował on tytuł oficjalnej planety
naszego Układu Słonecznego, a w 2006 roku grupa bufonów z
Międzynarodowej Unii Astronomicznej postanowiła wykreślić go z tej zaszczytnej listy, uznając to ciało niebieskie za
planetę karłowatą, czyli taką, co nie za specjalnie zasługuje na to, aby się
nią jakoś szczególnie przejmować. I fakt – jest to stosunkowo
mały kamyczek, jeśli porównamy go z innymi obiektami w naszej
kosmicznej okolicy. Pluton ma zaledwie 17 646 012 km kwadratowych,
czyli odrobinkę tylko więcej niż Rosja. Różnica jest tu taka, że
karłowate ciałko niebieskie znajduje się od Ziemi 32 razy dalej
niż Słońce. To będzie coś w okolicach 5 miliardów kilometrów.
Bardzo chcielibyśmy, aby to właśnie taki dystans dzielił nas od Rosji, a kraj ten, zamiast w naszym sąsiedztwie, znajdował się gdzieś na peryferiach naszego Układu Słonecznego. A najlepiej jeszcze dalej.
Putin na Pluton!
Słynny szczyt
zawdzięcza swoją swoją nazwę George’owi Everestowi – głównemu
geodecie Indii w latach 1830–1843, który zainicjował szeroko
zakrojone prace kartograficzne w tym kraju. Odchodząc na emeryturę,
zlecił, aby jego dzieło kontynuował Andrew Scott Waugh – oficer
brytyjskiej armii uważany za najlepszego, w tamtym okresie,
specjalistę w dziedzinie kartografii. I to właśnie on podjął się
zadania zmierzenia wysokości najwyższego szczytu Ziemi. Mężczyzna
zrobił to z dużym pietyzmem i dokładnością. Z opublikowaniem
oficjalnych wyników wstrzymał się parę lat, aby mieć absolutną
pewność, że nie popełnił żadnego błędu.
Waugh trochę był
zirytowany tym, że wyszło mu dokładnie 29 000 stóp, co
robiło
wrażenie wyniku zaokrąglonego, a jak już wspomnieliśmy, Brytyjczyk
był człowiekiem pedantycznie wręcz dokładnym. Postanowił on więc
przekazać do informacji publicznej, że Mount Everest znajduje się
na wysokości 29 002 stopy. Później w naukowych kręgach mówiono,
że Waugh postawił na szczycie... dwie stopy.
Grę w kosza
zawdzięczamy Jamesowi Naismithowi – kanadyjskiemu pastorowi, który
piastował też stanowisko nauczyciela WF-u w YMCA. W 1891 roku
organizacja ta rozpisała konkurs na stworzenie nowej dyscypliny
sportowej, która to pomogłaby utrzymać dobrą kondycję dzieciaków
w okresie zimowym. Propozycja duchownego zdecydowanie przypadła do
gustu komisji. Początkowo rozgrywki prowadzono, używając zwykłej
piłki do nogi, ale z czasem zastąpiono ją inną, większą
odpowiedniczką.
Tymczasem kosze, do których należało ją wrzucić,
wykonane były z wikliny… i miały zamknięte dno. A to oznaczało,
że za każdym razem, gdy któraś z drużyn zdobywała punkt, na
boisku musiał pojawić się gość z drabiną i piłkę z kosza
wydobyć. Z czasem zaczęto stosować specjalne, długie kije,
którymi pomagano sobie w wykonaniu tego zadania. Musiało minąć 20
lat, zanim ktoś wpadł na pomysł zrobienia dziury w dnie wiklinowego
pojemnika.
Według historyków
najstarsze ślady używania przez człowieka koła sięgają 3500 r.
p.n.e. Sporo więc czasu minęło, zanim ktoś odkrył, że połączenie
tego wynalazku z walizką mogłoby być dobrym pomysłem.
Zanim więc do tego doszło, ciężkie pakunki trzeba było po prostu
dźwigać. I z takim problemem właśnie zmierzył się pewien
amerykański przedsiębiorca, Bernard D. Sadow, który wracając z
wakacji na Arubie, pocił się, usiłując zataszczyć do domu walizę
pełną swoich ubrań, ale także pamiątek i pierdół, które kupił
na urlopie. Ciekawe, czy był on pierwszą osobą, która zamarzyła
wówczas o przymocowaniu kółek do swego ciężkiego pakunku? Na
pewno natomiast był on pierwszą osobą, która to zrobiła i pomysł
ten opatentowała. Wynalazek ten momentalnie
odniósł olbrzymi
sukces.
To prawdopodobnie
jeden z najdłuższych wyrazów, z jakimi mieliście kiedykolwiek do
czynienia, a już wypowiedzenie go bez zająknięcia może grozić
wielokrotnym złamaniem otwartym języka
(„Dno i dwa metry mułu!
Jaki ten autor głupi. Nie wie, że język, w przeciwieństwie do kutasa, nie ma kości!”
). Cały
problem polega na tym, że słowo to jest określeniem fobii przed…
długimi wyrazami. Wynika ona ze strachu przed popełnieniem błędu i
związanym z tym ośmieszeniem się. Uczony, który w ten
sposób postanowił nazwać opisane przez siebie zaburzenie
nerwicowe,
musiał mieć iście zwyrolskie poczucie humoru.
Zarówno Atari 2600,
jak i gilotyna to dwa znakomite wynalazki, ale kto by pomyślał, że
narzędzie, które oddelegowało na tamten świat tysiące ludzi
podczas Rewolucji Francuskiej, było używane aż do 11 września
1977 roku? Stosowanie gilotyny wcale nie skończyło się okolicach
XVIII i XIX wieku, jak można by sądzić. Głowy obcinano nie tylko
zresztą we Francji, bo na przykład jeszcze w latach 60. bardzo
podobne urządzenie wykorzystywali funkcjonariusze Ministerstwa
Bezpieczeństwa Państwowego NRD podczas tajnych egzekucji. Tymczasem
gilotyna, którą nazwano „Czerwoną wdową”, funkcjonowała w
czasie II wojny światowej na terenie katowickiego więzienia i
posłużyła do zabicia przez Niemców przeszło 500 osób.
Ostatnim
człowiekiem, który oficjalnie został stracony w taki sposób był
Tunezyjczyk Hamida Djandoubi, który to przeprowadziwszy się do
Marsylii, zamordował młodziutką Francuzkę. Prezydent nie uratował
skazańca swym prawem łaski i mężczyzna został stracony 11
września 1977 roku.
Dobę później
miała miejsce oficjalna premiera konsoli Atari 2600 – jednego z
pierwszych urządzeń, które korzystały z danych zapisanych na
zewnętrznych modułach zwanych kartridżami. Ta 8-bitowa konsola
zapoczątkowała prawdziwą rewolucję na rynku elektronicznej
rozrywki, mimo że z dzisiejszego punktu widzenia
grafika w leciwych grach, które wówczas powstawały, łba
nie urywa...
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą