Pierwsza połowa lat 90. Gumy do żucia, oranżada, kupione na
bazarach szeleszczące dresy wykonane z jakiegoś rakotwórczego
syntetyku i włosy z równiutkim przedziałkiem przycięte gdzieś
na wysokości ucha. Każda szkolna dyskoteka pełna była identycznie
wyglądającej młodzieży radośnie podrygującej do sączącego się
z głośników zachrypniętego głosu Capitana Jacka. Te skoczne i prymitywne niczym żarty o Jasiu dźwięki
były symbolem epoki. I razem z jej końcem przeminęły, aby nigdy
już nie wrócić w żadnej zbliżonej do tamtego stylu postaci.
Wiecie już, o jakich dźwiękach mówię? Oczywiście chodzi o
eurodance – gatunek muzyczny, który niczym agresywny, nowotworowy
guz wyrósł na popkulturze i stosunkowo szybko został z niej
usunięty. I chociaż zjawisko to było do cna złe i rażące uszy
każdego, kto ma jakąkolwiek muzyczną wrażliwość, to gdzieś tam
sentyment do tego dziwacznego, muzycznego fenomenu pozostał.
Cofnijmy się teraz w czasie o ponad trzy dekady i rzućmy na to
kuriozum okiem (i uchem też, przy okazji).
Chociaż eurodance
kojarzy się nam bardziej z numerami powstałymi w latach 90., to
początki tego fenomenu sięgają dwudziestu lat wstecz i czasów, kiedy
w amerykańskich klubach królował gatunek wywodzący się z disco (w tym wypadku – o rockowych naleciałościach), zwany hi-NRG.
Bananarama – jedne z bardziej znanych przedstawicielek późniejszych czasów hi-NRGCharakterystyczną cechą tego tworu było tempo oscylujące w
okolicach 120-140 uderzeń na minutę, powtarzające się sekwencje
basowe, mocno zaakcentowane plumkanie syntezatora oraz to, że teksty
kompozycji trąciły przaśnym kiczem – zazwyczaj koncentrowały
się na
seksualnych skojarzeniach lub po prostu stanowiły nic nie
znaczące tło dla samej muzyki.
https://www.youtube.com/watch?v=Nm-ISatLDG0
Gatunek ten istniał
jeszcze na początku lat 80., a kapele tworzące w stylu Hi-NRG można
było usłyszeć także w Europie. W tym czasie powstawały już
zalążki rozwoju niemieckiej sceny klubowej oraz pochodzącego z
Belgii gatunku zwanego new-beatem. Ten ostatni czerpał garściami
zarówno ze wspomnianego hi-NRG, jak również z acid house’u i
szeroko pojętej sceny techno. Parę kapel z tego okresu przebiło
się nawet do mainstreamu. Chociażby taki zespół Confetti’s.
https://www.youtube.com/watch?v=_m5hQXkNLBk
Zakończenie lat 80.
w Europie odbyło się pod znakiem „wielkiej” imprezy techno. Oto
bowiem w lipcu 1989 roku miała miejsce pierwsza Parada Miłości w
Berlinie. Jak myślicie, ilu fanów elektronicznej muzyki przyszło
wówczas pląsać do pulsujących basów, które wkrótce miały
podbić europejskie kluby? 20 tysięcy? Może troszkę więcej? Otóż
nie. Na pierwszym Love Parade bawiło się… 150 osób! Dla
kontrastu – w 2001 roku do Berlina przyjechało już 800 tysięcy
imprezowiczów! Pierwsza parada była niczym innym jak dość
spontaniczną manifestacją na rzecz międzynarodowego pokoju oraz
porozumienia poprzez miłość i muzykę.
Ziarenko zostało jednak
zasiane.Pierwsza, wówczas jeszcze kameralna, parada
Również w lipcu
1989 roku na brytyjskich listach przebojów zadebiutował (i przez
dobrych sześć tygodni utrzymywał się na pierwszym miejscu, stając
się najlepiej sprzedającym się singlem tamtego roku) włoski,
wcześniej nieznany zespół Black Box z numerem
„Right
on Time”.
https://www.youtube.com/watch?v=M0quXl_od3gJeśli wsłuchacie
się w ten kawałek, to usłyszycie coś, co od razu przywołuje na
myśl eurodance, mimo że formalnie gatunek ten jeszcze nie istniał,
a przynajmniej nie miał on jeszcze swej nazwy. Mowa o bardzo
charakterystycznym efekcie „house piano” syntezatora klawiszowego
Korg M1.
Podobne w brzmieniu
kompozycje zaczęły powstawać chociażby w Belgii. Tamtejszy
projekt Technotronic zasłynął kawałkiem „Pump Up The Jam”,
który to uznawany jest za pierwszy w historii przykład kompozycji o
house’owych korzeniach, jaka stała się mainstreamowym hitem w Stanach
Zjednoczonych. Numer ten jest też był na swój sposób proroczy dla
przyszłego rozwoju eurodance’u –
łączył bowiem w sobie
zarówno cechy muzyki klubowej, jak i hip-hopu.
https://www.youtube.com/watch?v=9EcjWd-O4jIHip-hopowe wstawki
bardziej jednak słychać w kawałkach założonego w 1989 roku
niemieckiego projektu producenckiego Snap!, gdzie udzielała się
dwójka amerykańskich artystów – Penny Ford, odpowiedzialna za
śpiew, oraz raper Turbo B. I to już, można by rzec, eurodance
pełną gębą!
https://www.youtube.com/watch?v=JYIaWeVL1JMTymczasem padł
berliński mur i w dawnym NRD, niczym grzyby po deszczu, zaczęły
powstawać undergroundowe kluby z muzyką techno. Można by wręcz
rzec, że rozwój imprez klubowych mocno
przyczynił się do
przywracania więzi pomiędzy podzielonymi żelazną kurtyną
Niemcami.
I to właśnie na tym
bardzo żyznym gruncie, w tempie niemalże lawinowym, rodzić się
zaczęły kolejne muzyczne projekty, które błyskawicznie podbijały
serca zarówno imprezowiczów, jak i słuchaczy europejskich list
przebojów.
https://www.youtube.com/watch?v=DfdkKYHlZp4Nowy gatunek
dyskotekowej muzyki nie rozwijał się jednak jedynie w Niemczech.
Sporo zacnych przedstawicieli eurodance’u pochodziło z Belgii,
Włoch i Holandii. Z tego ostatniego kraju pochodziła grupa 2
Unlimited, która w 1993 roku zawojowała świat kawałkiem „No
Limit”. Dzięki niemu artyści zgarnęli nawet nagrodę World Music Award za
najlepiej sprzedający się holenderski album.
https://www.youtube.com/watch?v=r6FVk2k4qsM
Na okres od 1991
roku do połowy lat 90. często mówi się „złotą erą
eurodance’u”. Tempo wielu kompozycji przedstawicieli tego gatunku
zostało podkręcone do 150 uderzeń na minutę, a same utwory
stawały się coraz bardziej zróżnicowane i trafiające do swych
odbiorców zupełnie nowymi pomysłami. Mieliśmy na przykład Albana Uzomę Nwapa – mieszkającego w Szwecji dentystę o nigeryjskim
pochodzeniu, który zaczął spełniać się jako DJ grający w
sztokholmskich klubach i wyczuł swój moment, gładko wbijając się
ze swoją, naznaczoną klimatami ragga, twórczością w świeży i
chłonny nurt rynek.
Kto dziś nie zna Dr. Albana?
https://www.youtube.com/watch?v=4uPDfuC3JckAlbo taki Haddaway,
który w 1993 roku pytając „Czym jest miłość?” dotarł na
pierwsze miejsca list przebojów w 13 krajach Europy, a w samych
tylko Niemczech, skąd pochodził, sprzedał niemalże milion kopii
swego debiutanckiego albumu!
Artyści nie bali się eksperymentować. Szwajcarsko-amerykańska-niemiecka formacja
E-Rotic spokojnie mogłaby robić ścieżki dźwiękowe do filmów
porno. Znacie inny zespół, który wpadłby na pomysł śpiewania
takich numerów, jak „Max Don't Have Sex With Your Ex”, „Fred
come to bed” czy
„Fritz love my tits”?
Był też oczywiście
militarny Captain Jack i jego pikantne teledyski. Swoją drogą –
wiedzieliście, że do 2012 roku, kiedy to grupa ta zakończyła
swoją karierę, zespół trzykrotnie zmieniał główną
wokalistkę, a samych kapitanów było dwóch, bo ten pierwszy,
oryginalny, Franky Gee zmarł w 2005 roku na skutek udaru.
Z oryginalnych kapel
tamtej epoki trzeba jeszcze wspomnieć o Szwedach z Rednex, którzy
uznali, że świetnym pomysłem byłby połączenie eurodance’u z
amerykańską muzyką country. Najgorsze jest to, że jak pomyśleli,
tak zrobili. I żeby tego było mało –
odnieśli sukces! Wzięli
na warsztat XIX-wieczną piosenkę „Cotton-eyed Joe” i zrobili z
niej przebój, który nuciła potem cała Europa.
https://www.youtube.com/watch?v=mOYZaiDZ7BMRównie
ekscentryczny przepis na siebie wybrał pewien amerykański
artysta jazzowy, John Paul Larkin, który to przez lata grał jako
pianista na pokładach statków, a z czasem dawał koncerty w
niemieckich klubach. Jako osoba jąkająca się miał spore problemy
ze śpiewaniem. Tę wadę wymowy, jak się potem okazało, można
było przekuć w atut. Muzyk za pomocą swojego niepowtarzalnego
stylu zyskał sporą popularność i
zwrócił uwagę duńskich
producentów. Ci uczynili z niego Scatmana – artystę o jazzowych
korzeniach, który wypłynął na fali eurodance’u!
https://www.youtube.com/watch?v=Hy8kmNEo1i8W okolicach 1995
roku eurodance był na szczycie swej popularności. Czy coś mogło
temu gatunkowi zagrozić? Okazuje się, że tak – znawcy muzyki
uważali, że nurt ten albo się rozwinie i zacznie eksplorować nowe
rodzaje brzmień, albo szybko umrze. W kolejnych latach powstawało
coraz mniej eurodance’owych hitów. Nie oznacza to, że ich jakość
spadła.
Nie, była ona nadal tak samo niska jak zawsze. Mr.
President w 1996 roku śpiewał „Coco Jamboo”, a Belgowie z
Paradisio katowali uszy swoim „Bailando”.
https://www.youtube.com/watch?v=EScLmWJs82IJajaje!Wejście w nowe
millenium ostatecznie zakończyło rozwój tego gatunku.
Elektroniczne brzmienia stały się bardziej progresywne, często
mocno inspirowane sceną trance’ową. Jedni uważają, że
eurodance drastycznie ewoluował, inni – że umarł śmiercią
naturalną. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, dziś po tym
fenomenie europejskiej muzyki (i nie tylko – zespoły tego typu powstawały
nawet w Rosji, Kanadzie czy w Japonii!) nie ma już śladu. I miejmy
nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy podejmować zabiegów
resuscytacji tego gatunku. Niechże pozostanie on tam, gdzie powinien
być,
czyli w osnutych nostalgią wspomnieniach epoki szeleszczących
dresów i młodzieży w dupkę czesanej.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą