Realizacja filmu to ciężka robota, podczas której wiele rzeczy nie
idzie zgodnie z planem. Czasem, gdy budżet jest niewielki, a czasu
równie mało, ekipa chwyta się sprytnych, nierzadko tanich
rozwiązań. Niektóre z nich widoczne są na pierwszy rzut oka, inne
zauważymy dopiero wówczas, gdy nam się je dokładnie wskaże.
Czasem zdarza się
tak, że jakieś ujęcie gdzieś się zawieruszy lub po prostu ekipa,
w karygodnym roztargnieniu, zapomni o jego nakręceniu. Pół biedy,
gdy na miejscu są aktorzy i brakujący element można by na szybko
zarejestrować. Gorzej, gdy okaże się, że główna gwiazda
produkcji znajduje się np. na drugim końcu świata. W 1977 roku
podczas prac nad „Szpiegiem, który mnie kochał” reżyser Lewis
Gilbert ze zgrozą odkrył, że brakuje mu jednego, krótkiego ujęcia
przedstawiającego agenta 007 kryjącego się za wielkim kamieniem w
scenie strzelaniny. Zdjęcia kręcone były w Egipcie, a Moore po
wykonaniu swej roboty
wsiadł w samolot i tyle go widziano.
Jako że ściągnięcie
gwiazdora z powrotem na plan tylko po to, aby nakręcić parę sekund
materiału, byłoby przedsięwzięciem zbyt kosztownym, aktor został
dosłownie „wmalowany” w film! W praktyce zarówno kamień, jak i
kryjący się za nim James Bond powstały za pomocą tzw. matte
painting, czyli umieszczania przed kamerą fotorealistycznego obrazu.
https://img.joemonster.org/i/upload/2022/04/195503...Zabiegi takie są niewiele młodsze niż samo kino i od
dekad pozwalały zaoszczędzić sporo kasy na drogiej scenografii.
Zazwyczaj w ten sposób tworzono np. elementy krajobrazu, czyli raczej obiekty statyczne. Trudno więc oczekiwać, aby malowany
007 był jakoś szczególnie ekspresyjny… W zasadzie to wygląda on
trochę jak marne graffiti na kamieniu. Bo w praktyce to przecież
nim jest.
Dzisiaj, czyli w
czasach gdy każde dziecko wymiata w After Effects i bez trudu
umiałoby wkomponować latającego faceta w dowolne ujęcie, problem
z jakim musieli zderzyć się filmowcy pracujący w latach 40. nad
serialem o Supermanie wydaje się wręcz żenująco banalny. Studio
nie miało zbyt dużego budżetu na to dziełko, więc oczywistym
jest, że wykonanie takiego zadania zaczęto od najbardziej prostej
metody, czyli po prostu zawieszono Kirka Alyna – aktora grającego
tytułowego Człowieka ze Stali – na linkach umieszczonych przed
obrazem projekcyjnym,
na którym wyświetlano przesuwające się
chmury. Nie wyszło to najlepiej – sznurki były widoczne jak na
dłoni, a sam gwiazdor dość rozpaczliwie bujał się we wszystkie
strony.
W tej sytuacji
wprowadzono inny, całkiem rewolucyjny, plan – sceny, w których
Superman lata, zrealizowano łącząc ujęcia zarejestrowane z
udziałem aktorów w studiu z postacią kreskówkową. Ba, budżet
był tak mały, że raz stworzone sekwencje herosa zrywającego się
do powietrznych ewolucji wykorzystywano jeszcze przy wielu okazjach.
https://www.youtube.com/watch?v=Fr9xWEWvtjI
Jednym z głównych
elementów intrygi przedstawionej w genialnym „Obcym” Ridleya
Scotta była postać Asha – androida, który znalazł się na
Nostromo, aby jako agent pewnej korporacji sabotować misję i
zmusić jej członków do przechwycenia jednego z morderczych
ksenomorfów. Na szczęście nie udało mu się to i ostatecznie
zdrajca został pozbawiony głowy. I chociaż scena ta nadal wygląda znakomicie (i nawet nie zdajemy sobie sprawy, że ciecz tryskająca
z ciała pokiereszowanego złoczyńcy jest zwykłym mlekiem), to na pewne elementy wewnętrznej
budowy androida zwrócili uwagę…
studenci medycyny. Otóż
„kable”, które wystają z jego rozerwanej Asha szyi to nic innego,
jak tzw. cewniki Foleya, czyli, no cóż – jak możecie się
domyślić – rurki, które umieszcza się w cewce moczowej pacjenta
podczas np. zabiegów chirurgicznych. Dzięki niemu osoba operowana
może swobodnie oddawać mocz bez zakłócania lekarzom ich pracy.
Co robiły one w bebechach Asha? Trudno powiedzieć. Grunt, że jako
wnętrzności robota wygląda to całkiem fajnie i większość z
was przypomni sobie o tym fakcie z Wielkiej Księgi Wiedzy
Bezużytecznej
podczas najbliższego seansu „Obcego”.
Wiele scen z
pierwszej części „Matrixa” można by było zapętlić sobie w
gifie, wydrukować i powiesić na ścianie. Oczywiście pod
warunkiem, że drukarki wypluwające z siebie ruchome obrazki by
istniały. W chwili gdy agent Smith strzela do Neo i (mogłoby się
wydawać) zabija go, kamera niemal z fetyszystycznym uwielbieniem
pokazuje, jak w zwolnionym tempie pistolet wyrzuca z siebie pociski,
jednocześnie wypluwając łuski, które lecą niemal wprost pod nos widza.
Dzięki temu ów widz może łuskom się przyjrzeć i zauważyć, że
grany przez Hugo Weavinga
arcyłotr strzela ślepakami! Skąd to
wiadomo? Ano stąd, że ten rodzaj naboju ma charakterystyczne,
widoczne na pierwszy rzut oka, wgniecenia na czubku.
Czy (wówczas
jeszcze bracia) Wachowscy nie zdawali sobie sprawy z błędu, czy
może wiedzieli o nim, ale mieli w najgłębszym poważaniu to, że
jakiś militarny świr poczuje się urażony? Tego już niestety
nie wiemy.
„Robocop” to
prawdziwa klasyka kina i absolutna perełka w swoim gatunku. Liczące
sobie 35 lat dzieło zestarzało się wyjątkowo dobrze. Wiele scen
nadal robi piorunujące wrażenie, szczególnie jeśli znamy kulisy
kręcenia tego filmu i wiemy, jak wielki wysiłek włożyła ekipa,
aby to co widzimy na ekranie cieszyło nasze oczy. Tym bardziej trudno
zrozumieć czemu słynne ujęcie przedstawiające skorumpowanego
wiceprezesa Omni Consumer Products, Dicka Jonesa, spadającego z
wieżowca po tym, jak tytułowy glina bezceremonialnie wyrzucił go z
okna,
wygląda tak badziewnie.
Machająca karykaturalnie długimi
rękami kukła wygląda wręcz przerażająco i zdecydowanie mogłaby
być jednym z przykładów zjawiska znanego jako
„dolina niesamowitości”.
Pytanie tylko, czy
zabieg ten był jednym z szalonych pomysłów reżysera „Robocopa” Paula Verhoevena i członków ekipy zajmującej się tworzeniem
efektów specjalnych do tego filmu? Nic z tych rzeczy. Scena ta
realizowana była w chwili, kiedy brakowało już zarówno czasu, jak
i budżetu na tego typu dokrętki. W rzeczywistości proporcje kukły były
prawidłowe, a za efekt „długich rąk” odpowiada kamera. Twórcy ujęcia mieli mało miejsca w studiu i nie mogli jej zbyt wysoko
podnieść, więc użyli obiektywu szerokokątnego, aby uzyskać
efekt dużej wysokości, z której nieszczęsny Jones spada. I efekt
ten uzyskali.
Niestety, kosztem zniekształcenia ramion kukły. Można
by to było naprawić, kręcąc tę scenę jeszcze raz w innych
warunkach studyjnych lub… skonstruować lalkę o nienaturalnie
krótkich kończynach, które po wykorzystaniu szerokokątnego obiektywu
i tak robiłyby wrażenie dłuższych.
Pamiętacie słynną
scenę z „Nic śmiesznego”, kiedy to Adaś Miauczyński po długim
czasie znoszenia bycia popychadłem dostaje objawienia na planie
jakiegoś filmu i zalewa nas monologiem o tym, że mając dwa
fakultety i czterdziestkę na karku, zmuszany jest do „zapierdalania
z tą jakąś świecą dymną po planie jakiegoś chujowego filmu.
Jak pies. Jak kundel”? Najwyraźniej w podobnej sytuacji znalazł
się jeden ze scenografów pracujących przy „Mgle” Johna
Carpentera.
W jednej ze scen
jeden z bohaterów przegląda pamiętnik napisany przez dziadka
wielebnego ojca Malone. Szanowny przodek księdza zawarł tam cenne
dla dalszego rozwoju fabuły informacje. Oto ich fragment:
„(…)
edukację w szkole wyższej, aby pracować pisząc to durne gówno, w
tym pierdolonym, filmowym rekwizycie. Najwyższy czas przyprowadzić
gołe szmaty z dziarami, wielkimi cycuchami i ogolonymi bobrami (…)”.
Wygląda na to, że
ktoś miał bardzo zły dzień. Pytanie tylko czemu tego
desperackiego wylewania frustracji nikt nie zauważył i
widzowie dostali tym złorzeczeniem prosto w twarz? Cóż, wygląda
na to, że oni też tego nie zarejestrowali. A w każdym razie na pewno nie podczas pierwszego seansu.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą